Na podhalu odbywał się III etap zawodów z cyklu Podhale Tour. Zawody te mają formułę jazdy indywidualnej na czas na rowerze szosowym (ITT). Dla naszych zawodników był to debiut w tego typu imprezie. Na starcie stawili się Grześ i ja (czyt. Wojtek). Ze względu na debiut w takiej imprezie towarzyszyła nam duża trema bo nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Po sprawnych zapisach w biurze zawodów oglądaliśmy zmagania najmłodszych na trasie Mini Podhale Tour. Rywalizacja młodych kolarzy dostarczała wielu emocji nie tylko ich rodzicom ale wszystkim zgromadzonym kibicom. Po tym evencie udaliśmy się na rozgrzewkę. Start zaczynał się o godzinie 11. Zawdonicy startowali co 30 sekund. Z naszej dwójki na trasę jako pierwszy ruszyłem ja a potem Grześ. Trasa miała prawie 49 km długości i 800 m przewyższenia. Najstromszy podjazd miał prawie 17% !!! Na szosę to bardzo stromo. Część zawodników wprowadzała rowery na szczyt. Nam udało się go pokonać w siodle. Podjazdy nie były bardzo męczące choć czasem nogi paliły od tempa w jakim się jechało. Zjazdy były bardzo szybkie. Na niektórych można było rozpędzić się do ponad 70 km/h. Mój rekord to 77 km/h a rekord prędkość zawodów to 84 km/h !!! Pogoda nam dopisała, wykonaliśmy świetny trening a miejsca jakie zdobyliśmy bardzo nas satysfakcjonowały w debiucie. W przyszłym roku najprawdopodobniej wróciły na trasy Podhale Tour i być może podejmiemy trud zaliczenia klasyfikacji generalnej (GC).
Pogoda na maratonie w Piwnicznej-Zdroju to najgrubszy „żart” tego sezonu. Już parę dni przed startem zaczęło być deszczowo i stopniowo się ochładzać, by w dniu zawodów zafundować kolarzom 10°C, deszcz i silny wiatr… Czyżby za dużo trzynastek w dacie (13.07.2013)?
Ze względu na środek sezonu wakacyjnego (oraz prognozy?) pojawiliśmy się w mocno okrojonym składzie. Przed startem każdy jak mógł najdłużej poszukiwał ciepłego i suchego miejsca, by dopiero tuż przed zamknięciem sektorów skierować się w stronę tunelu startowego.
Choć przebieg trasy był identyczny do zeszło-rocznego (nie licząc zmiany ostatniego zjazdu, niemożliwego do pokonania w tych warunkach), to jednak wrażenia z jazdy były zupełnie odmienne. Już pierwszy, wtedy szybkie trawersy, były śliskie, a odcinki w lesie błotniste.
Najdłuższy podjazd trasy z Rytra na przeł. Żłobki (pomiędzy Wlk.Rogaczem i Radziejową) o długości 10km i średnim nastromieniu 7% pokonywało się bez zmian (nie licząc ograniczającej widoczność mżawki na okularach), lecz dalszy odcinek grzbietem poprzecinany już był wcale nie małymi kałużami. Również szutrowe zjazdy, szybkie rok temu, teraz wymagały sporo uwagi, gdyż niejednolite, namoknięte podłoże potrafiło znienacka szarpnąć kierownicą na bardziej sypko-grząskich odcinkach.
Podjazd łąką za Rezerwatem Białej Wody wymagał nieco balasu ciałem, by nie zabuksować na przemoczonej trawie. Końcowy odcinek ciągnie się błotem i kałużami bez końca, a i porywisty chłodny wiatr nie uprzyjemnia zadania dotarcia do mety.
Tam na szczęście organizator stanął na wysokości zadania, i poza standardowym makaronem (ciepłym!) oferuje również gorącą (i jeśli kto chce słodką) herbatę. Część osób próbuje ogrzać się przy znajdującym się w pobliżu grillu, jednak szarpiący namiotami wiatr mocno utrudnia to zadanie.
Wymagające warunki poskutkowały 16% DNF (43 spośród 270 uczestników), w tym niestety Tomka. Nasi pozostali zawodnicy zdołali dotrzeć do mety:
15 czerwca nasza drużyna stawiła się na maratonie w Karpaczu. Został on zapowiedziany, jako największa atrakcja sezonu. Jak zwykle nim przebieg trasy został ujawniony na forum snuto domysły a Organizatorzy, co dzień podsycali atmosferę podając kolejne szczegóły dotyczące zjazdów i innych atrakcji na trasie. My postanowiliśmy to sprawdzić osobiście. Przebieg trasy był w dużej mierze odmienny do zeszłorocznego. W naszej opinii było lepiej…, ale po kolei.
W cieple i krótkich strojach w II – gim sektorze stawili Kasia, Marta, Marcin, Arek i ja. W III stał Janek z Grzesiem. Asfaltowy podjazd w kierunku świątyni Wang pięknie rozprowadził stawkę. Marcin pojechał na takim zapieku pierwsze 5 km jak nigdy a wcale się nie spalił. Niedaleko za nim jechał Janek, potem Wojtek, Arek, Grześ i dziewczyny. Pierwszy zjazd były niczym trudnym, ale na nim zaczęły się nasze przygody. Ja rozpocząłem „Karpacki festiwal laczka 2013”. Na zjeździe rozciąłem oponę szkłem. Pech chciał, że dziura była tak duża, iż się nie uszczelniła. Próba dopompowania opony skończyła się wypluciem mleczka w atmosferę. Trzeba było założyć dętkę, ale nie miałem, czym dopompować, więc musiałem pożyczać pompkę. Na szczęście znalazł się dobry samarytanin a całą operacja kosztowała mnie 15 minut. Minął mnie cały peleton, łącznie z obsadą dystansu mini. Wnioski zostały z tego wszystkiego wyciągnięte. Potem zostało mi tylko gonienie.
Kolejnym pseudo szczęśliwcem biorącym udział w naszym festiwalu był Grześ. Wbił coś w oponę, ale temu defektowi mleczko dało radę po wyciągnięciu kolca. Choć ciśnienie w kole już nie było takie jak trzeba i nasza wschodząca gwiazda kategorii M4 musiał uważać na zjazdach żeby nie uszkodzić obręczy. Do grona festiwalowiczów dołączył także Marcin. On rozerwał oponę z boku na jakimś ostrym kamieniu. Też musiał założyć dętkę. Przez ten defekt odjechali mu najgroźniejsi rywale tego dnia – Janusz Banasiak oraz Sławek Bartnik. Pierwszy z nich niestety nie ukończył zawodów. Drugi natomiast wygrał kategorię. Na sam koniec do naszego grona zapisał się Marta. Gdzieś na zjeździe dobiła oponę i niestety musiała wymienić dętkę. Wielka szkoda bo miała świetny dzień, noga jej podawała a na trasie było widać na jej twarzy cały czas uśmiech i radość z jazdy. Ale jak pech to pech.
Bez większych problemów do mety dotarli natomiast Kasia, Janek i Arek. Nasz najlepszy zjazdowiec (czyt. Janek) co prawda jechał z nie do końca sprawnym hamulcem ale jemu takie szczegóły nie przeszkadzają. Kasia na trasie trenowała skakanie przez kierownicę bo kozła na trasie znaleźć nie mogła. Czyniła to kilka razy. Tylko Arek jechał absolutnie bez żadnych przygód i konsekwentną jazdą zrobił dobry wynik.
Sama trasa była wyborna w naszym mniemaniu. Trudne techniczne zjazdy wymagające przez cały czas skupienia, refleksu i opanowania. Podjazdy nie dające odetchnąć nawet na chwilę. Były albo techniczne albo po bardzo stromych i siłowych asfaltach. Absolutnie na trasie nie było gdzie odetchnąć. Mimo wszystko iż wymagająca, była bardzo płynna i można się było wykazać w każdym aspekcie kolarstwa górskiego. Jechaliśmy przez Karpacz Górny, potem odbiliśmy w okolice szczytu Strzelec by wrócić w stronę przełęczy pod Czołem, skąd pojechaliśmy w stronę Grabowca. Po świetnym podjeździe czekał na nas jeden z trudniejszych zjazdów. Dalej jechaliśmy przez Sosnówkę do Przesieki. Potem czekał na nas asfaltowy podjazd w stronę drogi Chomontowej a następnie kolejny bardzo trudny techniczny zjazd. Potem combo – dalszy zjazd żółtym szlakiem i podjazd po raz drugi w stronę Borowic. Potem już znanymi fragmentami z lat ubiegłych dojeżdżamy do Karpatki i sławetnych już agrafek. Tam się jak co roku wiele działo. Niektórzy z nas ładnie wszystko przejechali – Marcin, Janek, Arek, Grześ i Kasia. Co poniektórzy lekko się podparli – Marta. A niektórzy latali przez kierownicę jak ja.
Mimo, że drużynowo jest to nasz najsłabszy maraton to stali nabijacze punktów nie zawiedli – Marcin, Janek, Kasia i Marta zdobyli ponad 1270 pkt. Jak na razie utrzymujemy bardzo dobre – czwarte miejsce choć nasza przewaga nad konkurencją maleje. Jednak największym zaskoczeniem było pierwsze szerokie pudło Grzesia – 5 miejsce w M4 – wielkie gratulacje!!! Widać, że trening przynosi zamierzone skutki a forma wciąż rośnie.
2077falsefalsefalsefalsetruetruefalseautofalseease-in-out300autofalse0truetrueWcześniejsze (klawisz strzałki w lewo)Kolejne (klawisz strzałki w prawo)
Kolejna edycja Powerade Volvo MTB Maraton odbyła się w Krynicy Zdrój w województwie małopolskim. Na starcie stawiła się cała drużyna z wyjątkiem Marty, która nie była w najlepszej dyspozycji i zrezygnowała ze startu. Pozostała dziewiątka śmiałków – bo tak trzeba powiedzieć – nie wystraszyła się okrutnych prognoz pogody i wszędobylskiego błota. Nie dość, że maraton sam w sobie jest trudny technicznie i fizycznie to ilość błota zdecydowanie podnosiła poprzeczkę. Na starcie dystansu mega stawiło się w sumie 147 zawodników. Zapewne pozostali albo byli rozważniejsi albo zlękli się pogody.
Tak mała ilość zawodników sprzyjała komfortowej jeździe od samego początku. Organizator ze względu na panujące warunki zmienił trasę i „wyciął” kilka kilometrów z początkowych fragmentów trasy i Krzyżowej nie zdobywaliśmy. W zamian zafundowano nam ciekawy i techniczny zjazd czerwonym szlakiem do Czarnego Potoku gdzie rozpoczęliśmy wspinaczkę na Jaworzynę. Przez skrócenie trasy szczyt niektórzy z nas zdobyli w niecałą godzinę. Najszybciej na górze zjawił się Marcin, potem Wojtek a tuż za nim Janek. Kolejno Grześ i Arek, Piotr wraz z Kasią, Tomek i Alan.
Za Jaworzyną czekał na nas błotnisty zjazd stromizną – tam Janek pokazał Wojtkowi, że nie tylko noga liczy się pod górę ale i wyborna technika na zjazdach jest potrzebna. Za zjazdami czekał na nas bufet oraz parę srogich podjazdów w stronę Runka, włącznie z nim. Od tego momentu trasa nabiera bardzo interwałowego charakteru. To w górę to w dół i tak aż do Krynicy.
Po zdobyciu Słotwin można poczuć radość z dojazdu do Krynicy ale niestety to nie koniec walki z trasą. Organizator prowadzi nas żółtym szlakiem przez Huzary aż do góry Parkowej. Najszybciej do ostatniego zjazdu dojeżdża Marcin, chwilę potem Janek a za nim Wojtek, który nie mógł już dopaść kolegi z teamu. Na podjeździe na Górę Parkową zacięty bój toczy Arek z Grzesiem. Na podjeździe po płytach Arek zdobywa lekką przewagę ale na zjeździe klasę i doświadczenie pokazuje starszy kolega. Niesamowita rywalizacja aż do ostatnich metrów gdzie na kresce młodszy bierze górę i wygrywa o niecałą sekundę. Wspaniała rywalizacja aż do samego końca. Okrasą wyścigu też była walka Marcina z Januszem Banasiakiem z Murapolu. Losy rywalizacji o pierwszej miejsce w M4 rozstrzygnęły się dopiero na przedostatniej prostej. Przez skurcz w końcówce Marcin poniósł dwu sekundową stratę. Na mecie prawie równocześnie także stawili się Kasia i Piotr. Kasia po raz kolejny pokazała klasę na zjazdach uciekając starszemu koledze. Niestety Alan ze względu na problemu żołądkowe nie ukończył wyścigu.
Po raz kolejny nasza drużyna robi wspaniały wynik – 1353 punkty i wskoczenie na 4 miejsce w klasyfikacji drużyn. Zobaczymy jak nasze wyniki będą się prezentować gdy na starcie zjawią się wszystkie drużyny w najmocniejszych składach.
2072falsefalsefalsefalsetruetruefalseautofalseease-in-out300autofalse0truetrueWcześniejsze (klawisz strzałki w lewo)Kolejne (klawisz strzałki w prawo)
Pierwsze górskie ściganie, tradycyjnie już, miało miejsce w Złotym Stoku. Na start wybrała się liczna 7-osoba ekipa (wielkim nieobecnym był Wojtek, którego w Krakowie zatrzymały inne obowiązki i nie tylko). Przed startem, w okolicach biura zawodów wyraźnie widać było, że zmiany terminów dały się we znaki – dawno na tej edycji nie było tam takich kolejek. Z tego też względu start był nieznacznie opóźniony (10min). W przeciwieństwie do konkurencyjnych Zdzieszowic w niczym to jednak nie przeszkadzało – pogoda wystawiła swoich najlepszych zawodników i od rana raczyła wszystkich promieniami słońca i przyjemnym (ok. 22°C) ciepłem.
Początek trasy to długa i mozolna wspinaczka na Jałowiec – ponad 500m w pionie i ponad 8km podjazdu do pokonania. Każdy w teamie ma własną metodę na zmierzenie się z tą górą. Jedni od startu cisnęli ile sił w nogach, inni woleli spokojniejsze rozkręcenie obrotów by zaatakować przed szczytem bądź wyjazd równym, trochę wolniejszym tempem i zachowanie sił na kolejne wzniesienia.
Zjazd na początku i końcu lekko techniczny, w środku jednak łatwy i szybki i już walczymy z kolejnym szutrowym podjazdem. Końcówka podjazdu jak i zjazd biegnie szeroką i wygodną drogą p.poż. Zabrakło w tym roku zakończenia zjazdu po bardziej płaskiej ale niezwykle wyboistej drodze – przeszkodził odpust w Lutynii. Dzięki temu też podjazd na najbardziej charakterystyczny punkt trasy – Górę Borówkową – jest nieco krótszy, choć nie mniej ciężki. Po minięciu stojącej na szczycie wieży rozpoczyna się najcięższy zjazd na trasie. Na mecie słyszymy, że nie tylko nam chciało wyrwać kierownicę jak na sztywnym rowerze, a palce bolały od hamowania – tutaj po prostu tak jest.
Na tym jednak nie koniec atrakcji, na zakończenie niezwykle smakowity (a raczej kąśliwy) podjazd o odcinkach dochodzących do 20% nachylenia. Najlżejsze przełożenie gęsto było w użyciu, a i tak nie zawsze starczało. Nagroda za jego pokonanie była jak najbardziej adekwatna: 8,5km szybkich zjazdów, aż do samej mety!
Tradycyjnie najszybciej trasę pokonywał Marcin. Dalej lekka luka, którą starali zapełnić się Arek z Grześkiem (tasujący się w pierwszej połowie trasy). Drobnym zaskoczeniem była dalsza lokata Janka, ale jak to skwitował „zdarza się nawet najlepszym” i zapewnił, że na kolejnych maratonach będzie walczył w szpicy :). Kasia jeszcze nie do końca wpadła w swój rytm na podjazdach, ale podobnie jak Marta nie dawała szans konkurencji na zjazdach. Dzięki temu nie straciły zbyt wiele do najszybszej kobiety na trasie i wyraźnie przyczyniły się do dorobku punktowego drużyny na tej imprezie.
Po weryfikacji wyników na mecie okazało się, że tym razem trochę zabrakło do miejsc na pudle, jednak dzięki Marcinowi i Kasi nie zabrakło nas podczas dekoracji. Dzięki dobrej postawie całego teamu zdobyliśmy 1345,43 punkty (aż 219 więcej niż rok wcześniej!) oraz awansowaliśmy na 5-tą pozycję w klasyfikacji drużynowej. Nie wiadomo jeszcze do końca, które drużyny będą walczyć o klasyfikację generalną, ale z pewnością jest to dobry punkt wyjścia przed kolejnymi górskimi maratonami.
Na pierwszej edycji Bike Maratonu organizowanego przez Marcina Grabka wybrało się dwóch zawodników – Arek i ja (czyt. Wojtek). Była to pierwsze edycja ponieważ tak samo jak w innych cyklach ze względu na pogodę były zmiany w terminarzu. Właśnie pogoda na tym maratonie odgrywała główną rolę. Ja, będąc niepoprawnym optymistą wierzyłem, że mimo nieprzychylnych prognoz pogody padać nie będzie. Arek był realistą i od razu nastawił się na to, że będzie lać. A lało się strumieniami, bez przerwy. Już w trakcie dojazdu, w okolicach Katowic auto i rowery zostały dokładnie opłukane… potem było tylko gorzej.
Start był opóźniony o 15 minut z powodu dużych kolejek do biura zawodów. Wszyscy szukali miejsca pod jakimś dachem, parasolem lub namiotem aby jak najmniej zmoknąć. Sektory startowe zapełniły się dopiero na kilka minut przed startem. Trasa w Zdzieszowicach wytyczona jest w okolicach góry św. Anny. Właśnie w tą stronę rozpoczynamy kręcenie. Podjazd bardzo fajny choć asfaltowy mocno rozciąga stawkę. Ja idę ogniem od samego początku a Arek trochę wolniej. O dziwo po wjeździe w część terenową podjazdu nie robią się zatory. Jeden malutki był pod amfiteatrem. I wtedy to zaczęła się błotna masakra. Ledwo po kilku kilometrach każdy jest tak urypany błotem, że ciężko poznać kto jedzie. Wiele osób rezygnuje z dalszej jazdy i na rozjeździe na mini ucieka na metę. My z Arkiem jesteśmy twardzi… i chyba głupi ale kontynuujemy tą farsę w błocie. Z każdym obrotem korby słychać trzeszczący piach i błotną maź w napędzie, tarcze szorują klocki niczym papier ścierny, nogi kręcą jak szalone a rower i tak nie chce w tym błocie jechać.
Za pierwszym bufetem jadąc drogą miedzy polami jest takie błoto, że większość zawodników prowadzi rowery na prostej drodze. Opony zalepione błotem nie obracają się, no istna apokalipsa. Na zjazdach razem z naszymi rowerami w dół suną potoki błota, hamulce odmawiają posłuszeństwa, istne cuda. Ja przeżywam w tych okolicahc lekki kryzys i trochę tracę a Arek walczy z myślami i samym sobą trochę dalej. Z kilometra na kilometr powiększa się między nami dystans. Ja w drugiej części zdecydowanie przyśpieszam, Arek szuka motywacji ale chyba błoto ją gdzieś spłukało i jak sam to określił „kręcił nogami żeby dojechać do mety”. Pogoda i warunki na trasie mocno nas ograniczały, obydwoje nie potrafiliśmy szybko i skutecznie zjeżdżać, okulary zaparowane. Zdejmować ich nie ma sensu bo z pod kół bryzga błoto w oczy. Tak czy siak nic nie widać.
Mnie udaję się dojechać do mety po trochę ponad trzech godzinach a Arkowi zajmuje to prawie cztery. Całą drogę powrotną zastanawialiśmy się jak to się stało, że zwycięzca – Paweł Więdlocha – pojechał trochę poniżej dwóch i pół godziny. Będąc już drugi raz w Zdzieszowicach nie spodziewałem się, że trasa będzie tak mało błoto odporna. Coż, sprzęt został przetestowany chyba w najbardziej ekstremalnych warunkach pogodowych w jakich mieliśmy okazję startować. Wyniki nie są złe, w szczególności mój choć niestety został on okupiony kontuzją lewej stopy.
2067falsefalsefalsefalsetruetruefalseautofalseease-in-out300autofalse0truetrueWcześniejsze (klawisz strzałki w lewo)Kolejne (klawisz strzałki w prawo)
Sezon zainaugurowany z impetem. 1 maja w Święto Pracy szóstka naszych zawodników stawiła się na starcie w Murowanej Goślinie. Wszyscy już zniecierpliwieni oczekiwali startu gdyż w związku z niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi pierwsze imprezy w sezonie zostały przesunięte. Noga paliła się do kręcenia a aura jeszcze bardziej do tego zachęcała. Wielkopolska ugościła nas idealnymi warunkami do ścigania, sucho, bezwietrznie i grubo ponad 15 stopni na plusie. Bajka!
W związku z perturbacjami pogodowymi i nietypowym terminem na starcie stawiło się zdecydowanie mniej zawodników niż zwykle ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu w nowej części trasy było na tyle luźno, że można było jechać swoim tempem i nikt niekogo nie blokował. W zeszłym roku tak dobrze nie było.
Od startu poszło mocne tempo. Jak zwykle w czubie jechał Marcin, o dziwo do szerokiej czołówki dołączył też Wojtek a nie daleko za nim podążał Arek. Dalej Kasia kontrolowała sytuację w żeńskiej części peletonu jedąc z niewielką stratą do zawodniczki Corratec-u. Niestety Magda Hałajczak była poza zasięgiem Kasi. Dalej jechali Piotr i Marta – konsekwentnie swoim tempem. Trasa nie wzbudza wielu emocji ponieważ jest łatwa technicznie. Umiejętność pracy w grupie dużo dawała. Arek i Wojtek w swoich grupach robili bardzo często za lokomotywy. Jak ktoś puścił koło to miał problem i odpadał z grupy. Mimo łatwości trasy i nizinnych warunków na dystansie 73 km uzbieraliśmy 700 metrów przewyższenia.
Na mecie okazało się, że nasza ekipa zrobiła doskonały wynik. Marcin i Kasia wygrali swoje kategorie, Wojtek załapał się do pierwszej 50, Arek w pierwszej setce, Piotr zaliczył udany debiut na trasach Wielkopolski. Jedynie Marta pojechała trochę słabiej niż zwykle ale jak powiedziała na kwaterze – „to nie był mój dzień”. Cóż każdemu się zdarza i kolejne maratony na pewno będą lepsze. Bardzo udany debiut w drużynie zaliczył Arek robiąc jeden z lepszych wyników w historii swoich startów a dla nas dorzucił „trzy grosze” dla generalki drużynowej – oby jak najczęściej.
Edit: Pojawiły sie wyniki druzynowe. Po pierwszym maratonie 7 miejsce i 1403,46 pkt. Jest to wynik gorszy tylko o 0,19 pkt niż najlepszy rezultat drużynowy z zeszłego sezonu. W porównaniu do zeszłego roku w Murowanej poprawiliśmy zdobycz punktową o ponad 160 pointsów !!! Miejmy nadzieję, że tendencja zwyżkowa będzie się utrzymywać i nie dostaniemy zadyszki na żadnym podjeździe.
2064falsefalsefalsefalsetruetruefalseautofalseease-in-out300autofalse0truetrueWcześniejsze (klawisz strzałki w lewo)Kolejne (klawisz strzałki w prawo)
%curr% z %total%
Wyniki:
1 1 M2 Michał Kowalczyk 02:36:43.6
36 1 M4 Marcin Reczyński 02:53:55.4
45 23 M2 Wojciech Bukowiecki 02:56:41.6
82 34 M2 Arkadiusz Biczewski 03:07:52
130 1 K2 Kasia Machalica 03:21:29.2
138 23 M4 Piotr Cisowski 03:23:15.1
219 12 K2 Marta Ryłko 03:49:21.3
Mocne rozpoczęcie sezonu 2013! Jeszcze leży śnieg, w nocy jest -15*C, a w Orzeszu już organizują Mistrzostwa o Puchar Burmistrza w XC. Wyścig odbył się na rundach, z podziałem na kategorie wiekowe. Trasa łatwa, ale wiele trudności sprawiało rozjeżdżone błoto pośniegowe, które zamarzało na rowerze. Naszą ekipę reprezentował Marcin, a ja obsługiwałem bidony i foto.
Nasz najlepszy zawodnik od początku jechał w czołówce, a przez większą część wyścigu utrzymywał drugą pozycję. Niestety, awaria manetki i konieczność napierania z małego blatu sprawiły, że Marcin przegrał finisz z zawodnikiem z Krossa i zajął ostatecznie 3.miejsce.
Wyścig Elity, zgodnie z oczekiwaniami, wygrał Wojtek Halejak.
Po większości zawodników było widać, co Marcin potwierdził, że w marcu zaginanie się jeszcze boli…
2060falsefalsefalsefalsetruetruefalseautofalseease-in-out300autofalse0truetrueWcześniejsze (klawisz strzałki w lewo)Kolejne (klawisz strzałki w prawo)
Po raz ostatni w tym sezonie spotkaliśmy się na starcie serii Garmin Powerade MTB Maraton 2012. Nasza ekipa stawiła się w komplecie – 9 osób. Po raz pierwszy w tym sezonie byliśmy w pełnej obsadzie. Finału nikt nie odpuścił, a co poniektórzy Zawodnicy mocno pozmieniali swoje plany zawodowe by móc wystartować w finale. Istebna powitała nas pogodą sprzyjająca do ścigania a każdy Zawodnik naszej drużyny miał w głowie pojechać na 110% swoich możliwości. Na nic analizy i wieczorne kalkulacje, drużyna ustaliła, że każdy ma jechać po swoje. Organizator postawił na sprawdzone rozwiązanie i powtórzył trasę z zeszłego sezonu. Nikt nie miał o to pretensji czy uwag, że nie ma nic nowego. Trasa jest znamienita i należy ją stawiać za przykład dobrze ułożonej trasy do ścigania!!!
Prawie 54 km ścigania na dystansie mega i ponad 1800 m przewyższenia mogły zwiastować spokojny początek ale nie na koniec sezonu. Od samego startu poszło takie tempo, że nogi puchły od samego patrzenia na pulsometr! Najszybszy start w sezonie. Po wjeździe w teren stawka zaczęła się mocno rozciągać i na pierwszym zjeździe było już luźno, nie znaczy, że wszyscy uciekli. To tu to tam ktoś kogoś wyprzedzał albo był wyprzedzany. Każdy na początku ma „świeżość” i stara się znaleźć jak najlepsze miejsce dla siebie w peletonie. Notabene cała trasa jest tak skonstruowana, że nie ma problemu z wyprzedzaniem. Największym smaczkiem jest podjazd na Ochodzitę – tam rozstrzygają się miejsca i ustalana jest kolejność. Marcin który za punkt honoru postawił sobie „objechanie” Janka niestety nie doszedł go na kultowym asfalcie. Janek zrzucił zębatkę niżej i wypruł pod górę jakby miał jakiś silniczek elektryczny. Wojtek toczył dzielne boje z zawodnikami z I-Sport aby na koniec sezonu przypieczętować przewagę nad druga krakowską drużyną. W dalszej części stawki toczyły się pojedynki wewnątrz drużynowe. Grześ odpierał ataki goniącego go Piotrka, a Marta i Tomek jechali swoje. Choć Tomek wytrwale próbował dogonić Martę, ta się jednak nie dała wyprzedzić. Szczęścia nie mieli niestety Kasia i Alan. Naszej liderce pękł hak i niestety nie było możliwości naprawienia go. Co więcej, Kasia chciał zmierzyć się z najmocniejszymi zawodniczkami, m. in. Olą Dubiel i zobaczyć jak jest między nimi różnica. Cóż, los czy też pech chciał inaczej a rozczarowanie z nie udanego startu było jeszcze większe. Natomiast Alan może mówić o mega pechu w tym sezonie. Co maraton to jakieś problemy ale złapanie 4 kapci to już armagedon i apokalipsa. Po wymianie dętek, proszeniu o nowe i łataniu starych postanowił nie kontynuować tej farsy i zrezygnował z dalszej jazdy. Nikt się temu nie dziwi bo są granice cierpliwości choć jego wytrwałość zasługuje na słowa uznania.
Końcówka trasy pomieszał szyki Jankowi. Złapał kapcia i z 27 miejsca open spadł na 41 pozycję. Wynik nie jest zły ale Janek nie był usatysfakcjonowany do końca. Defekt kolegi z drużyny wykorzystał Marcin. W końcu prześcignął Janka i po raz kolejny pokazał klasę w swojej kategorii wiekowej zajmując drugie miejsce w M4. Po maratonie powiedział: „Wygrana z Jankiem się nie liczy bo był defekt ale w przyszłym sezonie na pewno go objadę”. Wojtek ku uciesze tłumu na samym finiszu zaliczył spektakularną glebę na sekcji „korzennej”, 200 m przed metą. Potem powiedział: „Chcieli igrzysk to dostali”. Krew się na szczęście nie polała ale jego rower trochę ucierpiał. Reszta ekipy dojechał bez większych przygód za to w dobrych humorach. Na koniec sezonu co poniektórzy raczyli się złotym napojem chmielowym i oklaskiwali zwycięzców poszczególnych kategorii a niektórzy z naszej ekipy znaleźli się w gronie oklaskiwanych… ale o tym później w podsumowaniu sezonu.
Do zobaczenia w kolejnym sezonie !!!
2057falsefalsefalsefalsetruetruefalseautofalseease-in-out300autofalse0truetrueWcześniejsze (klawisz strzałki w lewo)Kolejne (klawisz strzałki w prawo)
%curr% z %total%
Nasze wyniki:
Marcin Reczyński 38/2 M4 3:12:39
Janek Szczepański 41/17 M2 3:13:25
Wojtek Bukowiecki 80/32 M2 3:28:29
Grzegorz Tympalski 264/42 M4 4:22:54
Piotr Cisowski 290/49 M4 4:29:27
Marta Ryłko 308/12 K2 4:33:57
Tomek Markiewski 333/99 M2 4:39:59
Kasia Machalica, Alan Goss – DNF
Nasza ekipa po raz 9 w tym sezonie stawiła się na zawodach z cyklu Garmin Powerade MTB Maraton. Tym razem zawody odbyły się w Piwnicznej, a start był zlokalizowany na podjeździe w okolicy Obidzy. Start podjazdem ciągnął się aż na Wielki Rogacz. Takie rozwiązanie ustawiło od razu całą stawkę. Za szczytem czekał bajeczny zjazd do Rytra. Na forum część osób narzekała, że zjazdy łatwe, szutrowe, takie, śmakie i owakie. Życie pokazało co innego. Łatwo nie było, a trzeba zaznaczyć, że pogoda była wyborna i było sucho. Aż strach się bać co by się działo, kiedy byłoby ślisko i mokro. Na pierwszym zjeździe w kilku miejscach trzeba było się wykazać niezłą techniką i refleksem. Na przykład podczas zjazdu Wojtek był świadkiem nieprzeciętnej gleby jednego z zawodników (na szczęście nic mu się nie stało) a sam potem już na „łatwych” szutrach pozbierał kamyczki lewym bokiem przejeżdżając przez podwórko jakiś lokalesów. Niestety zdarzyły się i poważniejsze wypadki w tym miejscu – zawodniczkom Gomoli, bo o nich mowa życzymy szybkiego powrotu do zdrowia.
Następnie Organizator poprowadził nas na Przechybę mega długim podjazdem – trochę ponad 10 km i ponad 800 m w pionie. Początek nie był straszny, ale z każdym kilometrem robiło się ciężej. Potem w nagrodę szybki szutrowy zjazd z lekką dawką techniki w początkowych odcinkach, a potem kto miał większy blat, to uciekał. Tak po kolei na tym zjeździe uciekali, Janek i goniący go zaciekle Marcin, Wojtek goniący za różnymi zawodnikami i uciekający przed ekipą z I-Sport.pl. Kasia uciekająca pozostałym zawodniczkom płci pięknej. Grześ, Tomek i Alan, który cały czas myślami był przy zjeździe, będąc jeszcze na podjeździe.
Po 3 bufecie i szutrowych autostradach czekał na nas jeszcze jeden podjazd, nie tak długi jak poprzedni, ale ze względu na tempo i kilometry w nogach do najłatwiejszych nie należał. Zwłaszcza, że dość mocno zawiewało, co nie ułatwiało jazdy. W nagrodę mega techniczny zjazd singlem po kamieniach i stromych zboczach, a na sam koniec finisz pod górę – jak na wielkich Tourach! Na mecie kolejno zameldowali się: Janek, Marcin, Wojtek, Kasia, Grześ, Tomek i Alan.
Trasa była, ciekawa i urozmaicona. Pogoda była łaskawa, więc było szybko. Podczas deszczu lub mokrej nawierzchni trzeba by się naprawdę spiąć, żeby nie było jakiś przygód. Dzięki takiej konfiguracji trasy i sprzyjającym warunkom nasza drużyna w tej edycji zdobyła ponad 1400 pkt. do klasyfikacji drużynowej na dystansie Mega. Jest to nasz rekord. Co więcej, Kasia zajęła pierwsze miejsce open wśród kobiet (i co logiczne w K2) a Marcin wygrał kat. M4. Dwa pudła nasze. Oby tak dalej !!! Czekamy na finał.
Dziękujemy wszystkim fotografom za zdjęcia i ich udostępnienie w publicznych galeriach, było tego na prawdę mnóstwo. Zaszczytny tytuł „Miss obiektywu” wędruje do Tomka. Na każdym zdjęciu uśmiech i pozdrowienie a ilość fotek na które się załapał to chyba odrobił za cały sezon 🙂
2054falsefalsefalsefalsetruetruefalseautofalseease-in-out300autofalse0truetrueWcześniejsze (klawisz strzałki w lewo)Kolejne (klawisz strzałki w prawo)